Sobota to dzien, ktoremu smialo mozna nadac imie: Katastrofa :) Plan byl dobry, intrygujacy, ciekawy, plan sprawil, ze nie moglysmy doczekac sie tego dnia. W planie byla bowiem wycieczka do wioski Indian Bora. Wiele slyszalysmy o niej. Wiele dobrego. O tym, ze mozna tam zobaczyc tradycje, juz umierajaca, ale jeszcze podtrzymywana, tance rytualne, domy, spiewy, zycie. Brzmi interesujaco. A naprawde bylo tak... :
Z samego rana bierzemy lodz z portu Bellavista. Podekscytowane mkniemy rzeka Nanay, podziwiajac bujna roslinnosc selvy. Po chwili docieramy na miejsce. Wiemy, ze to tu, bo trudno nie zobaczyc wielkiego szyldu z napisem: ¨Boras¨. Wysiadamy z lodki i ruszamy za polnagim Indianinem w strone ¨wioski¨. Po kilkudziesieciu krokach okazuje sie, ze zamiast wioski jest tylko jedna ogromna chata, a w niej kilka kobiet, kilku mezczyzn i kilkoro dzieci. Od progu podchodza do nas, probujac sprzedac nam swoje wyroby. To wlasnie Chwila Pierwsza: namawianie.
Chwila Druga: krociutki taniec (polegajacy na chodzeniu w prawo, a nastepnie w lewo, trzymajac sie za rece), do ktorego zostajemy wciagniete.
Chwila Trzecia: czas na zdjecia.
Chwila Czwarta: 40 soli od osoby.
Chwila Piata: koniec.
Bo pojawiaja sie nastepni turysci i trzeba sie nimi zajac, a pan od motorowki chce wrocic szybko do portu, zeby dotransportowac do Indian Bora kolejnych niczego-nie-swiadomych obcokrajowcow. Calosc trwala moze godzinke i kosztowala... nie tak malo :)
Gdyby ktos z Was byl kiedys w Iquitos, pamietajcie - jest tu mnostwo ciekawych atrakcji, ale wycieczka do ¨wioski¨ Indian Bora nie nalezy do jednej z nich :)