Wtorek to pozegnanie z Iquitos, z Jagoda, dzieciakami, Skorka i Duszkiem, pozegnanie z niespodziewanie dobrym czasem. Wyruszamy w dalsza droge. Nowym dla nas srodkiem transportu - statkiem. Tu nazywa sie to lancha. A nasza lancha nosi dumne imie Eduardo V! :) Nasz Eduardo V to statkowy wielkolud (jak na statki plywajace po rzekach). Ma 3 pietra i my zajmujemy miejsce wlasnie na trzecim. Bo to wyglada tak... : pietro pierwsze przeznaczone jest na roznego rodzaju ladunki, przewozone do innych portow po drodze. Pietro drugie zajmuja ludzie. Sa tam miejsca tylko na hamaki, a ze cena jest nizsza - pakuje sie tam tylu ludzi, ilu sie zmiesci, zupelnie jak z ksiazki Pawlikowskiej;) Pietro trzecie z kolei to pietro drozsze, ale znacznie bezpieczniejsze. Sa miejscowki i na hamakach i w tzw. camarote czyli malenkich dwuosobowych kabinach. Mamy wiec wlasna camarote (zeby nikt nie polakomil sie na nasze plecaki), ale wiekszosc czasu i tak spedzamy na hamakach. Plyniemy dwa dni i trzy noce. Jest bajkowo. Najpierw Amazonka, potem rzeka Marañon, przybrzezna dzungla, malenkie wioski, do ktorych Eduardo dowozi worki ryzu i inne niezbedne produkty, cudownie czerwone zachody slonca, a do tego swietne jedzenie. Tak, calodzienne lenistwo hamakowe i niesamowite krajobrazy to istny raj:)
Po 3 dniach w koncu docieramy do portu docelowego - Yurimaguas. W przewodniku jest napisane, ze to maly, spokojny port i ...tak wlasnie jest:) Jak przystalo na kazde peruwianskie miasteczko, jest tu plac glowny tzw. Plaza del Armas i wlasciwie...nic poza tym. "Zdobycza" dnia dzisiejszego jest plyta zespolu Kaliente, o ktorym juz wczesniej wspominalysmy. Poniewaz slyszymy ich piosenki po kilka razy dziennie, tak sie do nich przyzwyczailysmy, ze nie mozemy sobie wyobrazic dalszego zycia bez nich:)
Dzien minal dosc szybko, a noc uplynie jeszcze predzej. Okazuje sie, ze droga do Tarapoto, naszego nastepnego przystanku, jest otwarta tylko od 18-tej do 6 rano. Jutro pobudka o 3:30 :(