Lotnisko. Caly swiat zamkniety w jednym budynku. Nowy Jork, Lima, Londyn, Hong Kong, Canberra, Cape Town... Niestety nie ma bezposrednich lotow z Bogoty do Guatemala City, wiec przesiadam sie w Miami. Wlasciwie bezproblemowo. Odbieram bagaz, po czym oddaje go w specjalnym punkcie bez koniecznosci przechodzenia przez kontrole po raz drugi. Lotnisko jest ogromne - miedzy terminalami kursuja pociagi. Czuje sie, jakbym znalazla sie w innym swiecie - w swiecie roznorodnosci kulturowej, w swiecie cywilizacji i nowoczesnosci. Moze nie jest on tak bardzo oddalony od Bogoty, ale od wiekszosci miast Ameryki Poludniowej dziela go wieki... Odnosze wrazenie, jakby roznica tych wiekow zatrzymala i mnie w swiecie przeszlosci.
Ide do toalety. Odruchowo szukam kosza na smieci, zeby wrzucic do niego zuzyty papier toaletowy. I nagle mysl: "nie jestes juz w Ameryce Poludniowej; tutaj mozesz spokojnie wrzucic papier do muszli i spuscic wode, bez obawy, ze cos sie zatka, przecieknie, wybuchnie:)" Papier laduje wiec tam, gdzie byc powinien wedlug praw cywilizacji, a ja opuszczam lazienke z poczuciem winy, bo przeciez... papier? Do muszli? Kto by pomyslal?
Trzy godziny "nowoczesnosci" obserwuje cicho z krzesla w rogu poczekalni, z puszka coca-coli i wrazeniem, ze to cywilizcja jest dzungla, a prawdziwa dzungla - oaza spokoju. Juz za chwile samolot uwolni mnie od lotniskowego chaosu i rzuci prosto w ramiona Gwatemali :)