Samolot nie uwolnil mnie od cywilizacyjnej dzungli tak szybko, jak sie tego spodziewalam:) A bylo to tak...
Siedzimy w samolocie. Jeszcze 10 minut do odlotu, potem 5 minut, potem 10 min opoznienia... Po kolejnych 20 minutach slyszymy komunikat: wlasnie wyladowal samolot z Hondurasu, ale mial jakies problemy, wiec musza sprawdzic dokladnie nasza maszyne, co wiaze sie z dalszym opoznieniem. Na lot czekamy kolejne 2 godziny. Troche sie martwie, bo chcialam uniknac pobytu w niebezpiecznym Guatemala City, ruszajac prosto z lotniska do Antigua. Wtedy pojawia sie Heini - niemieckie imie, ale dusza gwatemalsko-szwajcarska:) Mieszka w Antigua, a jego rodzice w stolicy Gwatemali. Kiedy tam ladujemy, jest juz zdecydowanie za pozno na autobus poza granice miasta. Heini proponuje mi wiec nocleg w domu jego rodzicow. Oddaje mi swoj pokoj, a sam zasypia na kanapie w salonie. Ponadto zostaje poczestowana kolacja i typowym gwatemalskim sniadaniem nastepnego ranka (jajecznica+czarna fasola ze smietana+tortille). Zegnam sie z jego sympatycznymi rodzicami i ruszamy samochodem do Antigua. Mijamy Guatemala City - ogromne, szare, nie wzbudzajace zaufania. Jadac przez zielony kraj sluchamy salsy i merenge, a ja nie moge uwierzyc, ze sprawy potoczyly sie tak, jak sie potoczyly:)