Budze sie o 4 nad ranem. Heini musi byc o 5 w Guatemala City, wiec przy okazji odwozi mnie na lotnisko. Po drodze spiewa - chyba z radosci, ze wreszcie sie mnie pozbywa;) Na miejscu wysiadam, zabieram plecak i patrze, jak odjezdza. W dalekim kraju, przypadkiem, a moze przeznaczeniem, znalazlam przyjaciela. Nie wiem, kiedy go znowu zobacze. Czasami swiat wydaje sie taki maly, a czasami tak niepokonanie ogromny.
Jestem na lotnisku. Bagaz oddany, niewielki 3-dolarowy podatek zaplacony, sniadanie zjedzone, pozegnania zakonczone. Tylko mysli caly czas uciekaja do przeszlosci. Jeszcze raz przemierzaja Boliwie, peruwianska dzungle, wybrzeze karaibskie, gwatemalskie wulkany i jeziora... Mam ochote wybiec na zewnatrz budynku i nie uslyszec komunikatu o odlocie samolotu. Wiem jednak, ze miejsca, ktore wydaja sie pieknem w podrozy, pokazuja swoje ciemniejsze strony, kiedy zaczyna sie w nich mieszkac. Tak jak Gwatemala. Zauroczyla mnie calkowicie, zaczarowala i zahipnotyzowala. Ale wyszeptala tez pewne historie, ktore otworzyly mi oczy na rzeczywistosc. Opowiedziala o ubostwie, o problemach politycznych, o walkach gangow, o niewinnych ludziach, ktorzy przez nie gina, bo znalezli sie w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie. Jesli ktos z Was kiedys sie tam wybierze, to pamietajcie, ze przede wszystkim lepiej unikac Guatemala City, a jesli trzeba tam pojechac, to lepiej brac shuttle, bo kierowcy i pasazerowie chicken bus czesto zostaja postrzeleni. Wspolczynnik przemocy w tym miescie jest niestety wyjatkowo wysoki... Nie pozwolcie jednak, zeby to rzutowalo na caly obraz Gwatemali. Czas spedzony tutaj to dla mnie jedne z najlepszych chwil calej podrozy, jedne z najlepszych chwil zycia. Moze kiedys, w przyszlosci uda mi sie tu wrocic. Moze...
Teraz wyjezdzam. Wyjezdzam troche inna - bardziej opalona, troszke zaniedbana, zamyslona, odwazniejsza i wciaz wyczekujaca tego, co przyniesie ciag dalszy. Opuszczam lato i przez jesien ruszam w kierunku zimy.