Wracam do Antigua. Lodka, a potem jeszcze trzema autobusami. Niemal 4 godziny mijaja blyskawicznie, bo przez glowe od rana przebiegaja setki mysli. To ostatni dzien w Gwatemali, ostatni dzien lata...
Mowie "do zobaczenia" malym kolorowym domkom w Antigua, mojej jadlodajni na targu, zatloczonym autobusom, brukowanym uliczkom, parkowi w centrum miasta. Spotykam sie jeszcze raz z Margaret, ktora pozwolila mi zostawic u siebie czesc moich rzeczy, zebym mogla z lekkim plecakiem przemierzac Gwatemale. Po raz ostatni glaszcze Sashe i czarnego D'Artagnan, a potem zegnam sie z ta kobieta, ktora stala sie moim aniolem w obcym kraju...
Zalatwiam drobne sprawy, po czym z Anne-Laure idziemy do mieszkania Heini. Czekajac, az wroci z pracy, przygotowujemy kolacje curry z czerwonym winem. Wieczor uplywa wesolo, ale delikatna warstwa smutku caly czas unosi sie gdzies w przestrzeni pokoju. Nie moge uwierzyc, ze to juz tyle, ze powoli podroz dobiega konca... I zazdroszcze Anne-Laure, ktorej wyprawa dopiero sie rozpoczyna. Poznym wieczorem opuszcza nas, wyruszajac do swojego couchsurfingowego gospodarza, a my rozmawiamy jeszcze do polnocy. Potem zasypiam - snem niespokojnym, snem smutnym, snem przesiaknietym cudownymi wspomnieniami minionych kilku miesiecy...