Szafirowa wazka siedzi na moim kolanie. Patrzy na mnie swoimi wielkimi oczyma.
- Dokad jedziesz? - pyta.
- Nigdzie nie jade - odpowiadam. - Jestem tutaj.
Tak, San Marcos to kolejne z tych miejsc, w ktorych sie JEST. Tu czas plynie wolniej albo w ogole nie plynie, zawieszajac cie w Sferze Bezczasowej Pomiedzy Minutami. Tutaj jest sie wiec wiecznie mlodym;)
A wyglada San Marcos tak: malenka przystan, do ktorej motorowki dowoza turystow. Z jednej strony przystani cudowne Lago de Atitlan, a z drugiej gaszcz bananowcow, krzewow awokado i kawy, pomiedzy ktorymi wydeptane sa sciezki. Sciezki prowadza do poukrywanych w gaszczu hosteli. Jest zielono i spokojnie. To miejsce wyciszenia, jogi, masazow, medytacji, relaksacji. Ponoc ma dobra energie. Ulegam jej. Pol dnia snuje sie po labiryntowych sciezkach, a drugie pol spedzam nad Jeziorem ze wzrokiem utkwionym w jego szumiacej tafli. Patrze na rybakow, kolyszacych sie w swoich malych drewnianych lodeczkach i na kobiety Majow, sprzedajace owoce. Przewijaja sie jacys ludzie, padaja jakies slowa, usmiechy, ale wszystko zaraz znika, ulatuje ku jasnemu niebu. Jedyne, co naprawde trwa, to polyskujace w sloncu Jezioro.