Rano zegnam sie ze Sridhad´em. On zmierza na polnoc, ja na zachod. 4 godziny pozniej docieram do El Rancho, gdzie na rozstaju drog czekam na Heini. Wyruszamy bowiem na weekend do serca Gwatemali.
Lubie w podrozy to, ze zyje ona swoim wlasnym zyciem, zupelnie odleglym od tego, ktore wiodlo sie wczesniej i innym od tego, ktore czeka na ciebie po powrocie. Tutaj domem jest hostel, w ktorym zascielasz lozko swoim spiworem i organizujesz mala, jednoosobowa przestrzen po swojemu. Ten dom zmienia sie co kilka dni, ale za kazdym razem jest tym twoim pokojem, twoim spokojem i twoim bezpieczenstwem. Spotykasz w nim ludzi, ktorzy na ten krotki czas staja sie twoja rodzina, twoimi bracmi i siostrami. Z nimi spedzasz czas, wybierasz sie na wycieczki, rozmawiasz, idziesz wieczorem na piwo. A potem znikaja. Ich miejsce zajmuja nowe miasta, nowe domy, nowe rodziny. Wtedy one staja sie tymi najwazniejszymi, jedynymi. W odpowiednim, kilkudniowym czasie.
Ze soba nosisz tez wszystko, czego potrzebujesz - kilka koszulek, 2 pary spodni, szczoteczke do zebow, cos od deszczu, cos od slonca... I okazuje sie, ze to ci wystarcza, ze juz niczego ci nie brakuje, a wrecz czasami masz az za duzo:) Tak zyje twoja podroz - od miasta do miasta, od kraju do kraju. Nieprzewidywalnie i przygodowo. Czesto bardziej to ona prowadzi ciebie niz ty planujesz ja. Pozwalasz jej wiec trwac, chwytajac te niezapomniane i niepowtarzalne chwile. Liczy sie tylko to, co Teraz. CARPE DIEM.